piątek, 26 sierpnia 2016

Wycieczka "kościelna" z przypadku....

A było tak:
Zamówione miesiąc wcześniej jedzonko, musiało być zrealizowane do końca sierpnia. Postanowiliśmy, (Przyjaciel Marinus i ja), że to wcale nie musi być weekend, wybraliśmy tropikalny czwartek....zresztą cały tydzień to tutaj tropik, powyżej 30 stopni.
A żeby nie ograniczyć się tylko do żarcia, (restauracja Kemperen Hof obok Heinsberga), doszukaliśmy się Historycznego Miejskiego Parku w Heinsbergu z zamkiem-muzeum i bulwarami nad jeziorkiem. Idea wycieczki wydawała się więc idealna.
Od naszego Roermond do Heisberga to rzut beretem. Jeszcze jak się ma nowiutkie ergo w aucie, żaden upał nie straszny.
Najpierw zlokalizowaliśmy nasze żarcie, całkiem na obrzeżach.
I z włączonym tom-tomem do parku.....
Jakieś 4 km przed celem, małe uliczki i wiejskie drogi, tom-tom pokazuje: w prawo. A tam stoi jak byk zakaz wjazdu. Ok, to próbujemy dalej i z innej strony. Wszędzie, w teorii, mamy w prawo a się nie da. Robimy coraz większe koła po okolicy, by znaleźć dojazd. Może być do dwóch kilometrów przed parkiem, biorąc pod uwagę, że sam park to kilka hektarów. Nic. 
Po półtorej godzinie jeżdżenia zatrzymaliśmy się w maleńkim miasteczku, takiej tutejszej wiosce, ze względu na urokliwą bramę wjazdową.




Na małym ryneczku, oczywiście kościół. Kościół luterański im. Św. Mikołaja. Kościół powstał na przełomie 12/13 wieku.





A wewnątrz cisza i przyjemny chłodek.










Ale najciekawsze było na zewnątrz. Rodzinne grobowce w okół kościoła i w jego niszach. Prawdopodobnie rodzin, rodów w jakiś sposób zasłużonych dla kościoła i okolicy. 



od frontowej strony




od tyłu

Po "oględzinach" kościoła, przysiedliśmy w knajpce, oczywiście na lodach. Knajpka miała fontannę małą, fontanna miała pomnik kaczki z marchewką w dziobie. Z całą pewnością jest jakaś legenda na temat, ale w tym upale nie chciało nam się dociekać....Kaczka z marchewką w dziobie oraz "dyb szyjny" czyli wielka metalowa obroża obok - zupełnie nam wystarczyła.





P. M. nie chciał włożyć głowy w dyba, więc zawisłam tam moją ręką..... 




Obeszliśmy jeszcze ryneczek i udaliśmy się do autka pozostawionego w półcieniu. 
W międzyczasie półcień przesunął się na stronę kierowcy, w skutek czego najpierw oparzyłam się klamką, a następnie klamerką od paska przypinającego mnie do siedzenia....

Udaliśmy się do wsi z naszym zaplanowanym jedzonkiem. Za wcześnie. Otwierają o 18.00-tej. A więc spacer. Topimy się w skwarze (około 40 stopni). Zastanawiam się jak świeciło to późnopopołudniowe słońce, skoro nie było nigdzie cienia... 
Na skraju wsi spostrzegamy oazę. Niestety, to fatamorgana.... Dwa rachityczne drzewka bez wodopoju dla wielbłądów. Zapasy wody w garbach wyczerpane.
Doczołgujemy się z powrotem do "naszej" knajpy i kategorycznie żądamy wpuszczenia nas do środka i podania wody z lodem. Jako, że była już (!) 17. 40 - nasze żądanie zostało uwzględnione pozytywnie. Po uzupełnieniu płynów w naszym organizmie, zaczęliśmy rozglądać się po miejscu siedzenia. Cudnie. Okazało się, że siedzimy w CAŁKOWICIE OCIENIONYM poprzez wiekowy winogron - patio. Pień-matka tegoż, wijącego się na około i owocującego winogronowego krzewu, miał ponad 30 cm!
Aż zapomniałam wyjąć aparatu....ale przysięgam, że tak było!

No i apogeum tego dnia: wielkie żarcie. Zaczęło się skromnie. Poczęstunek od firmy: w maleńkim pojemniczku chłodniczek ogórkowy, taki mus; obok wiór płaski grilowanego boczusia + kosteczka sera koziego + maleńki pomidorek.
Następnie: zupka-kartoflanka-krem. Przepyszna. I muszę przyznać, że pomimo upalnych przygód, zaczęłam być głodna.
A następnie.....No tak. Moja kilkunastotygodniowa walka z "naroślą" usytuowaną pomiędzy "cacuszkami" a podołkiem - skapitulowała.... Wniesiono danie główne: SZNYCEL wielkości mojego trampka (rozm. 38), z chrupiącymi fryteczkami (zapewne z głębokiego tłuszczu), z sosem selerowym, mango i malinami, z bandą surówek z trzema dresingami. Kiedy dobijałam się (dla "przegryzienia" żarcia) czerwonym winkiem, wniesiono na talerzach w kształcie serca - deser. To były następne tego dnia lody.....
I wiecie co?... Zjedliśmy wszystko. I nie mam żadnych wyrzutów sumienia :-)




17 komentarzy:

  1. no ja cię proszę. Fajna wycieczka. Najbardziej mnie te lody fascynują...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te z pod kaczki z marchewką czy na sercowym talerzu?... :-)

      Usuń
  2. Podziwiam, w takim upale to ja bym chyba spasował po tym chłodniczku ogórkowym. No i może lody bym jeszcze zaliczył. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo mi się podoba.
    I wycieczka, i menu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Lodów nigdy nie jest za dużo oraz lody nie tuczą. Oto moja dewiza, tego się trzymam i polecam każdemu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak plastycznie to opisałaś, że zachciało mi się i wycieczki i pysznego jedzenia. O męskim towarzystwie już nie wspomnę. Ponieważ jednak w zasięgu swoich możliwości mam tylko lodówkę,to naśladować Cię mogę tylko z lodami. Uściski.

    OdpowiedzUsuń
  7. Gdzieś Ty to wszystko upchnęła ?? ;o)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, sama się zastanawiam....Pewno się upchało w tę narośl pomiędzy cacuszkami a podołkiem... :-)

      Usuń
  8. W odpowiednim towarzystwie to nawet w upale i o "suchym pysku", maszerowałam opisaną przez Ciebie trasą, konsumując wszystko co sugerujesz, że było podane w elegancki sposób! A że był to miły dzień, czuję w każdym słowie i przecinku.
    ps. przeczytałam teraz poprzedni Twój wpis i odkąd je zobaczyłam jestem pod wielkim wrażeniem znakomitych portretów i Żukowszczyzny!!!!!
    A ja własnie przed chwilą pusciłam też podsumowujący post, bo na koniec lata to jest chyba odruch, tym bardziej, że zimą nic nie malowałam. :-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałam Twój wpis dziś w nocy, (coś mam problemy "śpijne" ostatnio).....Nie skomentowałam, bo....ręce mi opadają na taką aktywność twórczą jak Twoja. T.z.n. jestem pełna podziwu :-)

      Usuń
  9. Zdublowany wpis czy tylko mi sie cos pochrzanilo? Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, to u mnie coś się pokopało - nie mam pojęcia czemu.... Jeszcze tydzień temu było normalnie....
      A na kościołach to ja się nie znam, (to a'propos "dzikiego wpisu"), przetłumaczyłam krótką informację z tablicy na kościele. Wiem tylko, że nazwa pochodzi od założyciela, który był jakimś bardzo ważnym "ichnim" kapłanem (wyświęconym?)...

      Usuń

HISTORIA JEDNEJ PRZYJAŹNI

    Spotkanie nastąpiło na przełomie siódmej i ósmej klasy. Były wakacje i Dasia z rodzicami przeprowadziła się do jednego Zaścianka koło So...