No bo zwyczajnie nie wiem co powiedzieć.... Nie zamierzam się więcej tłumaczyć czy przepraszać. Powiem krótko i samą prawdę: PRZESZŁA MI MIĘTA DO INTERNETU... Być może jest to brutalne stwierdzenie ale taka jest konkluzja moja. Mój świat zmienił się totalnie po przeprowadzce. Najpierw myślałam, że jak się "odrobię z grubszego", to będę wracać i systematycznie zdawać relacje z nowego etapu życia. Więc nie... Po drodze okazało się, że na starość może zmienić się prawie wszystko: priorytety, zainteresowania, pasje. Spojrzenie na przeszłość, przyszłość, a nawet marzenia. No bo przecież wiem już, że się spełniają, (jak się marzący człowiek zaweźmie).
Nie, nie jest to mój ostatni wpis. Ale nie chcę też robić nic na siłę, bo wypada coś napisać. Taki obowiązek, który zalega gdzieś z tyłu... Tu jednak przeproszę tych, których nie odwiedzam na blogach. No przepraszam... Ale radzicie sobie beze mnie, prawda?
Bo odkryłam i dalej odkrywam, tyle fajnych rzeczy wokół mnie i trochę dalej. Tyle dni, lat straciłam na chandry, doły i depresje... Tak, wiem, mogę sobie pozwolić na taki totalny optymizm. Mam fajną stabilizację, ale nikt mi tego nie dał. Dorobiłam się sama takiego stanu, że... jestem szczęśliwa.
No ale dość tych wynurzeń. Na chwilkę do rzeczy. Bo przecież był tamten ślub w sierpniu, który nie skończył się na ceremonii ślubnej i biesiadowaniu do późnej nocy.
Dzień drugi zaczął się około południa. Z okolicznych kwater zaczęli ściągać żukowi goście i żukowi rodzice na... śniadanie. Po żukowej Polanie Górnej rozchodził się zapach kawy... Ale co to? po drodze na górę jakieś buty... Tak, do buty Żuka Młodego. Okazało się, że kto nocą późną poszedł spać, (starzy, oczywiście), to poszedł. Młodzież jeszcze trochę została i turlała się z góry po trawie... Dzieciaki...
I wszystko jasne.
Dalej dzień przebiegał leniwie. Głównie na konsumpcji i rozmowach. Na wielkim rożnie, obok mięcha, które dwa dni moczyło się w marynacie, piekły się jarzyny i ser. W garze nad ogniskiem, ziemniaki z burakami, przyprawami i czymś tam. Rozmowy toczyły się kulturalne, (w końcu większość uczestników to artyści), co chwilę wybuchały salwy śmiechu. Żadnych dyskusji politycznych. Poza ukraińskim bimbrem i piwem ze Słowacji żadnych zagranicznych motywów. No dobra, był jeszcze jeden zagraniczny motyw: Żukowa Mama z Holenderii.
Nadszedł kolejny wieczór. Przy ognisku znowu skwierczały kiełbaski na patykach, ktoś robił drinki, ktoś stanął na rękach, a rożen doznał samozapłonu. W pewnym momencie, na dole, za drogą, za chatą sąsiada, ukazały się światła dwóch latarek. Najwyraźniej świeciły po oknach tamtej chaty. Podejrzane. Zebrali się nasze chłopaki i dziewczyny, latarki w ręce, ktoś zaproponował widły, ale nie było... Nawet "nasze" piesy na metry (Kenia i Persja), podekscytowane ruszyły w dół do Starego Sadu. Z za drzew wyszło dwóch lekko przestraszonych mężczyzn i jeden pies rasy mieszanej. Chroniąc się swoimi pięściami przed ewentualnym atakiem, zapytali czy też mają zebrać ekipę... Sytuację uratowała Dziki, która rozpoznała psa. Był to pies jednej znajomej babci z "naszej" wsi. A panowie, to jej synowie, którzy ją systematycznie odwiedzają i doglądają. Wyszli na spacer. Być może nawet zwabieni odgłosami biesiadnymi, które rozchodziły się po "niskobeskidzkich" górach... Ich szok z nieoczekiwanego spotkania został szybko złagodzony zaproszeniem do ogniska na drinka.
Dzień trzeci zaczął się też w południe. Ale po "śniadaniu" zaczęła się faza pożegnań, rozstań, radości a nawet łez. I tak do wieczora... Na placu boju zostali "Młode Żuki" i Żukowa Mama.
P.S. Krykloczki pochodzą z zeszytu p.t. "Dziennik a nawet Nocnik". Zresztą niektóre teksty też :-)