Makabryczna wieża
Zaczęło się od rutynowego, dopołudniowego spacerku z Jazzem. A raczej codzienne wyprowadzanie przez Jazza Żukowej Mamy z Gródka, w celu załatwienia grubszej potrzeby (przez piesa) poza naszymi włościami. Wykonywał tę czynność zazwyczaj na starym placu zabaw dla dzieci, pod znakiem z przekreślonym, garbatym psem... Ale Ż.M. zawsze z woreczkami...
Rutyna jednak została zaburzona miłością do jazdy na rowerze. To znaczy w koszyku rowerowym. No i dziś strajk. Psiuń ubrany w swój wyjściowy staniczek z paskiem przypiętym do mojej ręki, położył się pod drzwiami "rowerowni" i ani rusz dalej. Pociągnięty za "stanik", zaparł się łapkami. Jego oczy mówiły wyraźnie: wyciągaj ten rower!
Nie miałam wyjścia. Uległam.
Postanowiłam, że udam się w okolice gdzie powinien być spory park. Jeszcze tam nie byłam. Minęliśmy wielki kościół, mury zabytkowego cmentarza, o którym dawno temu pisałyśmy z Renią (na Wyspie), i dalej, na górce, wystając nad domami, ukazała się moim oczom WIEŻA. Była taka, że... przeszedł po mnie dreszcz. Po plecach. Pojechałam jednak dalej. Miałam cel przecież. Pomyślałam, że jak będziemy wracać z parku, to sprawdzę co to za wieża.
Skręciłam w następną uliczkę, by zawrócić... Co tam park. Nie pierwszy i nie ostatni...
Prowadząc rower pod sporą górę, napotkałam najpierw szlaban. No tak. Zabytek chroniony szlabanem. Za szlabanem "dopadła" nas cisza... To było tak, jak przekroczenie niewidocznej ściany dźwiękoszczelnej, odgradzającej odgłosy ulicy.
Cisza z kogutami w tle...
Dotarliśmy do małej polanki, na końcu której ławeczka wtulona w tajemniczy zagajnik. To po prawej. Po lewej - Ona. Ponura wieża. Jazz z koszyka. Puszczony bez smyczy pilnował mnie lub roweru. Ożywił się przy starym domostwie z kogutami. Wieża, w swej posępności, niedostępna, pozamykana, stała jak gdyby pilnowała ciszy. Tylko koguty ignorowały Jej Posępność.
Usiadłam na ławce i poddałam się ciszy. Znieruchomiałam. Nie byłam przez chwilę. Tak jakbym oglądała się w telewizji. A może umarłam w tej ciszy?... Tak spokojnie, bez krzyku, bez bólu... Byłoby super. Powiedziałabym moim Żukom i Ani, żeby się nie martwili bo jest mi tak dobrze... Z letargu "wyjął" mnie... dźwięk. To był tylko mały orzeszek, który spadł z drzewa, dołączając do swoich braciszków na trawniku. Jazz siedział przy moich nogach. Próbował zajrzeć w głąb ścieżek, które gdzieś tam prowadziły, ale nie miał odwagi... Tak jak i moja ciekawość, tak i piesa na chwile się schowała.
Pora więc wracać do domu.